piątek, 29 lipca 2016

Podążając za znakami. Cz. 1



Wrocław przywitał ją bladym świtem. Szła powoli, przekazując zachwyt temu miastu. Nocne stworzenia, uciekały w popłochu, szukając ciemnej poczekalni. Wszystko inne budziło się do życia. Ludzie spieszyli się do pracy, jeszcze trochę zaspani. Ktoś zamiatał ulice, inny ktoś rozkładał świeże pieczywo w przydrożnym sklepiku. Jakiś zakochany chłopak, jechał na rowerze, uśmiechając do odfruwających gołębi. Kilku młodzieńców wracało z imprezy, posapując ostatnim oddechem nocy. Samotny pies, biegał z nosem przy ziemi, tropiąc swoje szczęście. Weszła na Most Tumski. Stanęła nieruchomo, smakując tutejszy klimat. Przed nią malowało się jedno z piękniejszych miejsc Wrocławia –  Ostrów Tumski. Tuż za mostem biegła ścieżka, schowana za zakrętem. Było w niej coś niezwykle tajemniczego. Łucja nie byłaby sobą, gdyby na nią nie weszła. Przyspieszyła nieco kroku, nie mogąc doczekać się, co będzie za wirażem. Spuściła głowę, wlepiając wzrok w bruk. Przed nią, namalowana była strzałka. Ktoś wyrysował ją białą kredą. Wyglądała jak strzała, która przypadkiem spadła Amorowi. W pierwszym odruchu, pomyślała, że nabazgrało ją jakieś dziecko i już miała o niej zapomnieć, gdy kilka kroków dalej zauważyła kolejną. Posłusznie podążyła  ich śladem. Strzałki wyrastały niczym grzyby po deszczu. Ktoś grał z nią w podchody, a ona dała się wciągnąć w tę enigmatyczną zabawę. W pewnym momencie spostrzegła, namalowane kredą koło, a w nim małe zawiniątko. Podniosła je i rozpakowała. W środku był duży, nadgryziony zębem czasu klucz. Wsadziła go do kieszeni, wypatrując znajomej wskazówki. Leżała nieopodal, kując swą bielą w oczy. Prowadziła do wielkiej, metalowej, zamkniętej na kłódkę skrzyni. Rozejrzała się wokół, upewniając, czy ktoś ją widzi. Była sama. Zdziwiło ją to. Ostrów, o poranku, gości już wielu turystów. Ciekawość wzięła górę nad tymi przemyśleniami. Wyjęła klucz, próbując przekręcić go w otworze kłódki. Udało się, skrzynia zaskrzypiała, ukazując swe wnętrze. Łucja zajrzała do środka. Znalazła w niej, zwiniętą w rulon mapę. Rozwinęła ją i dokładnie się przyjrzała.
Dziwna ta mapa – pomyślała. – Zresztą, jak wszystko co mnie spotyka, od co najmniej godziny – dodała głośno. Plan narysowany był odręcznie. W górnym, prawym rogu napisane było „stań przodem do Archikatedry”. Spojrzała na tę wzniosłą budowlę i zrobiła tak, jak nakazywała informacja. Przyglądała się mapie i coraz bardziej marszczyła brwi. – Co za niechluj mi tę mapę sporządził – narzekała. Z trudem odczytywała mało czytelne, chwiejne pismo. Podejrzewała nawet, że mapa ta służyła jako papierowe opakowanie wyjątkowo tłustej bułki.- Nie, no nie wierzę! Ha, ha, ha - zaśmiała się niespodziewanie. Pomiędzy nagryzmolonymi szlakami, strzałkami i zakodowanymi hasłami, znajdowała się panierka z kotleta. – Boże! Tajemniczy obżartuch gra ze mną w szyfrowanego berka! – rzekła wesoło, wytężając umysł, ponieważ stosował on wcale łatwe wskazówki. Ruszyła przed siebie. Tajemniczy O. instruował, że musi zebrać 5 atrybutów, które pomogą jej w rozwiązaniu i zdobyciu pierwszego etapu. – Cóż zrobić? – zapytała retorycznie, coraz bardziej zaangażowana w tę zabawę. Kierowana rymowanymi zagadkami, przecinała Ostrów Tumski wzdłuż i wszerz. Zaglądała pod progi, do mysich dziur, grzebała w rynnach i między brukiem. W końcu zaliczyła tę rundę. – Tadam! – triumfalnie zapiała. W rękach trzymała wszystkie atrybuty: małe lusterko, linę, scyzoryk, zapałki i latarkę. Rozłożyła je na ziemi, czując, jak ciekawość osiąga wyższy pułap. – Już się boję, co mnie czeka – powiedziała cicho. Postanowiła odsapnąć chwilę i napić pysznej kawy. Zresztą z tyłu mapy, napisane było, by się nie spieszyła. Nie było to zadanie na czas. Oczywiście, najchętniej wykonała by go w ekspresowym tempie. Zżerała ją ciekawość co i kto za tymi podchodami będzie stał. – No dobra, czas na przerwę – rzekła i udała się do pobliskiego ogródka kawiarnianego. Czekając na zamówienie rozglądała się nerwowo. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Tajemniczy Obżartuch ją obserwuje i ma przy tym niezły ubaw. Postanowiła pomachać doń mapą. Tak też uczyniła, dodając również kciuka skierowanego do góry. – Dałam radę – powiedziała do siebie i zatopiła usta w filiżance.
Pijąc ulubiony napój, rozmyślała o przygodzie, w której uczestniczyła. Nie mogła skupić się na niczym innym. Ile osób zaangażowanych było w tę historię? Jak się skończy, czego ją nauczy? A może powinna jak najszybciej się z niej wycofać? Może to niebezpieczna gra, kuszenie losu? – Czas pokaże – powiedziała, zostawiając banknot, przy pustym naczyniu. Weszła na chodnik i po kilku krokach zorientowała się, że ktoś namalował nowe wskazówki. – A jednak tu byłeś! Wiedziałam! – rzekła. Tym razem, zamiast strzałki zostawiono dla niej zaszyfrowaną treść. Stanęła nad nią i szeptem przeczytała:  „Na cześć myśliwych ją nazwali, na czwartym piętrze wszyscy stali, 19-stu ich było, ale 5 się zmyło. Ruszaj szybko, zamiast zwlekać, tam na ciebie będzie czekać”. Łucja poszła do kiosku, gdzie kupiła zeszyt i długopis. Następnie wróciła, przepisała rymowankę i usiadła na najbliższej ławce.  – No dobra tajemniczy Obżartuchu, czas rozpracować tę enigmę. Spojrzała w niebo. Nawet nie zauważyła, kiedy dzień chylił się ku końcowi. Skoncentrowała się, patrząc na swoje notatki. Nie trudno było domyślić się, że coś, co nazwali na cześć myśliwych jest ulicą, oczywiście Myśliwską. 19 i 5 to pewnie numer domu i mieszkania. – Zaraz, zaraz – powiedziała do siebie. – gdzie jest Myśliwska? Szybka analiza topografii miasta, wydrukowała skojarzenie. – Przecież to całkiem blisko! Mogę iść na pieszo – powiedziała Łucja, ruszając szybkim marszem. Na dworze było coraz ciemniej. Miasto znów tętniło nocnym życiem. Łucja przechodziła starymi ulicami, przyglądając się budynkom. Doszła do celu. Stała przed czteropiętrową, szarą, obdrapaną kamienicą. Pchnęła bramę wejściową, ale ta była zamknięta. Wcisnęła guzik domofonu, nikt nie odbierał. Poszła więc od strony podwórka. Kilku pijaczków siedziało na murku, grając w karty. – O dzień dobry Pani! – powiedział jeden z nich. – Może wzniesiemy razem toast? – zapytał zaczepnie. Łucja odwróciła wzrok i pewnym ruchem szarpnęła za klamkę drzwi. – ufff – sapnęła bezgłośnie. Otwarte, udało się. Na klatce czuć było zapach uryny i stęchlizny. Typowe dla starych budynków. Drewniane schody skrzypiały przy każdym kroku. Wbiegła na ostatnie, czwarte piętro. Schyliła głowę, łapiąc się za kolana. Chciała wyciszyć dyszenie i złapać namiastkę spokoju. Stanęła przed drzwiami i już miała zapukać, gdy ktoś niespodziewanie je otworzył. Wychyliła niepewnie głowę i wyjąknęła: - Yyyyy, dobry wieczór, ja do, yyy…. – Tak, wiem, proszę, powiedział miły, męski głos. Jego właściciel był wysokim, młodym mężczyzną. Zaprowadził Łucję do ostatniego pokoju, po czym się ulotnił. W pomieszczeniu panował półmrok. W kącie, na fotelu siedziała jakaś kobieta, trzymając długiego papierosa. Była szczupła, dystyngowana, miała starannie uczesane włosy i nieco staroświecką sukienkę. – Boże! – pomyślała Łucja – to chyba Marlena Dietrich! – Haha – delikatnie zaśmiała się dama – nic bardziej mylnego – powiedziała – nazywam się Edyta Wróbel, a właściwie Wróbelek. – Ojej – odrzekła Łucja, – czy ja powiedziałam to na głos? – Nie Złociutka – powiedziała Pani Edyta – Ty to pomyślałaś, a ja to tylko odczytałam. Łucja, ze zdziwioną miną, klapnęła głośno w drugim fotelu. – Ja chyba śnię – szepnęła, łapiąc kurczowo swoją torebkę.

Moc budzenia odwagi.



Zapach wieczornej, letniej łąki, powinien być sprzedawany w fiolkach – pomyślała. Gdyby tak było, kupiła by cały zapas. Otwierałaby je w jesienne słoty, napawając wakacyjną wonią. Łucja siedziała w pokoju swojego syna, pozwalając sobie na rozsupłanie metaforycznego gorsetu. Był wczesny wieczór. Jej dziecię spało słodko, a ona, za każdym razem za to dziękowała. Dziękowała za dar wczesnego zasypiania. Ten czas był wisienką na torcie każdego dnia. Słońce pochylało się nad ziemią, rozświetlając złotą barwą wysokie trawy. Gdzieś w oddali szczekał pies, zapowiadając koncert cykad. Mogłaby tak siedzieć godzinami. Siedzieć i delektować zapachem, wizją i fonią pól. Poczuła wielką chęć, by udać się na łono natury i tam spędzić w samotności noc. Zobaczyła ten obraz. Siedziała przy ognisku, śpiewając słowiańską pieśń. Sowa pohukiwała ze zrozumieniem, a stary wilk skradał się blisko, by lepiej usłyszeć słowa. Otuliła się gwieździstym niebem i położyła na ziemi. Wszystkie lęki wypełzły na wierzch, strzelając żółtymi ślepiami. Skuliła się w pozycji embrionalnej i mocno zacisnęła oczy. Tak bardzo się bała. Powykrzywiane strachy zionęły jadowitym oddechem. Ciemna noc duszy trwała, zgrzytając jej zębami. W głowie huczało szybkie i głośne bicie własnego serca. – Boże, nie dam rady – szepnęła, zwinąwszy się w ciaśniejszy kłębek. Pośród ujadania trwogi, odczuła ciepły powiew. Coś przyfrunęło i siadło obok. Wiedziała, że to jej Anioł Stróż. – Zostań – rzekła – potrzebuję Cię tu. Nadal nie śmiała otworzyć oczu. Wolała nie widzieć tego, co lizało lękiem. – Musisz spojrzeć na to, czego się boisz – powiedział anielski głos. – tylko w ten sposób będziesz obecna. – Ale to takie trudne, – niemalże płakała Łucja. – Jeśli Ci to pomoże, podaruję ci najmniejsze z moich piór. Mimo, że jest niewielkie, ma moc budzenia odwagi. – Dobrze odpowiedziała, wyciągając po omacku dłoń. – A teraz otwórz oczy Kochanie – szeptał Anioł. – Otwórz oczy, otwórz oczy Kochanie – głos Anioła stopniowo zmieniał barwę. – Co, jak…., gdzie oni są…, co się dzieje? – Łucja, pół świadoma, rozglądała się niepewnie. Mąż złapał jej podbródek i powiedział łagodnie – Kochanie, miałaś chyba koszmar. Łucja rozbudziła się na dobre. Kilka razy mrugnęła, rozpoznając po ciemku pokój swego syna. – Co ja tu robię? – zapytała. Zasnęłaś wieczorem, tak smacznie, że nie chciałem cię budzić. Łucja przeszła do sypialni. Położyła się obok męża, wtulając głowę w jego ramię. – Wiesz? – Powiedziała – to co wydaje się przerażające, często jest puchem marnym. – Aha – mruknął, wyciągając z jej włosów srebrne, niewielkie pióro.

niedziela, 24 lipca 2016

Wszystkie kobiety świata.

Łucja nie myślała dziś zdaniami. Dziś myślała literami. Po głowie wędrował jej alfabet, rozstrzelony, niczym rozbrykane dzieci. Aaaaaaaaaaaaa – zamruczała, dotykając klatki piersiowej, która wibrowała przyjemnie, wydostając ze środka tę samogłoskę. Nadal sobie aaaaa – ował – aaaaaa, zafascynowana mnogością tonacji własnego głosu. Czuła, że A nie może wydostać się z niej w całości. Utknęło gdzieś pomiędzy migdałkami. Wzięła oddech z przepony i raz jeszcze, mocno, jak stary, doświadczony trubadur, zanuciła A. Na początku było grube i dość zbuntowane, po czym przemieniło się w melodyjną, stonowaną pieśń. To śpiewanie miało głębszy sens. Niby przypadkowe, trochę od niechcenia, a jednak rozbudzało coś, co od dawna spało. Wyrywało z hibernacji jej kobiecość. Rozmrażało niespiesznie skostniałe oblicze. - Powróciło mi myślenie całymi zdaniami – pomyślała Łucja, czując, jak wewnętrzne promienie roztapiają epokę lodowcową. – Jestem zaskoczona – fuknęła pod nosem, nie dając wiary temu, co się dzieje. – Przecież jestem kobieca – ciągnęła dalej. – Mam piękne sukienki, buty, torebki i inne damskie gadżety. Jednak proces, który w niej trwał, kwestionował te słowa. Zaniechała więc auto – polemiki. Zamknęła oczy i ponownie je otworzyła. Wszystko wróciło na swoje miejsce. Odruchowo wyprostowała się pewnie i rozluźniła miednicę. Czuła w sobie wielką siłę. Za nią, w niewidzialnym szeregu, stały wszystkie kobiety świata. Wzmacniały ją swoją wiedzą, miłością i mocą. Ukłoniła się przed nimi głęboko, a potem odwróciła w stronę słońca. Pozostawiła te odkrycia i oddała bardziej prozaicznym, czynnościom. Niebawem mąż wrócił z pracy i zasiedli do obiadu. Patrzył na nią z niekłamanym podziwem. – Pięknie dziś wyglądasz Kochanie – powiedział. Łucja uśmiechnęła się, spoglądając na swoje domowe odzienie. – Podobam ci się w tym dresie, czy też w kuchennym fartuszku? Zapytała z przekąsem. – Podobasz mi się we wszystkim - dyplomatycznie odpowiedział jej mąż. Nie dając jednak za wygraną dopytywał: – byłaś dziś u fryzjera? – Nie – odrzekła Łucja, – ale niedawno się obudziłam. – Widocznie był to mocno regenerujący sen – mówił jej mąż, pałaszując kolejny kęs. – Tak, masz rację – rzekła. – Trwał niemalże 40 lat.