Wrocław przywitał ją bladym świtem. Szła
powoli, przekazując zachwyt temu miastu. Nocne stworzenia, uciekały w popłochu,
szukając ciemnej poczekalni. Wszystko inne budziło się do życia. Ludzie spieszyli
się do pracy, jeszcze trochę zaspani. Ktoś zamiatał ulice, inny ktoś rozkładał świeże
pieczywo w przydrożnym sklepiku. Jakiś zakochany chłopak, jechał na rowerze,
uśmiechając do odfruwających gołębi. Kilku młodzieńców wracało z imprezy, posapując
ostatnim oddechem nocy. Samotny pies, biegał z nosem przy ziemi, tropiąc swoje
szczęście. Weszła na Most Tumski. Stanęła nieruchomo, smakując tutejszy klimat.
Przed nią malowało się jedno z piękniejszych miejsc Wrocławia – Ostrów Tumski. Tuż za mostem biegła ścieżka,
schowana za zakrętem. Było w niej coś niezwykle tajemniczego. Łucja nie byłaby
sobą, gdyby na nią nie weszła. Przyspieszyła nieco kroku, nie mogąc doczekać
się, co będzie za wirażem. Spuściła głowę, wlepiając wzrok w bruk. Przed nią,
namalowana była strzałka. Ktoś wyrysował ją białą kredą. Wyglądała jak strzała,
która przypadkiem spadła Amorowi. W pierwszym odruchu, pomyślała, że nabazgrało
ją jakieś dziecko i już miała o niej zapomnieć, gdy kilka kroków dalej
zauważyła kolejną. Posłusznie podążyła ich
śladem. Strzałki wyrastały niczym grzyby po deszczu. Ktoś grał z nią w podchody,
a ona dała się wciągnąć w tę enigmatyczną zabawę. W pewnym momencie
spostrzegła, namalowane kredą koło, a w nim małe zawiniątko. Podniosła je i rozpakowała.
W środku był duży, nadgryziony zębem czasu klucz. Wsadziła go do kieszeni,
wypatrując znajomej wskazówki. Leżała nieopodal, kując swą bielą w oczy.
Prowadziła do wielkiej, metalowej, zamkniętej na kłódkę skrzyni. Rozejrzała się
wokół, upewniając, czy ktoś ją widzi. Była sama. Zdziwiło ją to. Ostrów, o
poranku, gości już wielu turystów. Ciekawość wzięła górę nad tymi
przemyśleniami. Wyjęła klucz, próbując przekręcić go w otworze kłódki. Udało
się, skrzynia zaskrzypiała, ukazując swe wnętrze. Łucja zajrzała do środka.
Znalazła w niej, zwiniętą w rulon mapę. Rozwinęła ją i dokładnie się
przyjrzała.
Dziwna ta mapa – pomyślała. – Zresztą, jak
wszystko co mnie spotyka, od co najmniej godziny – dodała głośno. Plan
narysowany był odręcznie. W górnym, prawym rogu napisane było „stań przodem do
Archikatedry”. Spojrzała na tę wzniosłą budowlę i zrobiła tak, jak nakazywała
informacja. Przyglądała się mapie i coraz bardziej marszczyła brwi. – Co za
niechluj mi tę mapę sporządził – narzekała. Z trudem odczytywała mało czytelne,
chwiejne pismo. Podejrzewała nawet, że mapa ta służyła jako papierowe
opakowanie wyjątkowo tłustej bułki.- Nie, no nie wierzę! Ha, ha, ha - zaśmiała
się niespodziewanie. Pomiędzy nagryzmolonymi szlakami, strzałkami i zakodowanymi
hasłami, znajdowała się panierka z kotleta. – Boże! Tajemniczy obżartuch gra ze
mną w szyfrowanego berka! – rzekła wesoło, wytężając umysł, ponieważ stosował
on wcale łatwe wskazówki. Ruszyła przed siebie. Tajemniczy O. instruował, że
musi zebrać 5 atrybutów, które pomogą jej w rozwiązaniu i zdobyciu pierwszego
etapu. – Cóż zrobić? – zapytała retorycznie, coraz bardziej zaangażowana w tę
zabawę. Kierowana rymowanymi zagadkami, przecinała Ostrów Tumski wzdłuż i
wszerz. Zaglądała pod progi, do mysich dziur, grzebała w rynnach i między
brukiem. W końcu zaliczyła tę rundę. – Tadam! – triumfalnie zapiała. W rękach
trzymała wszystkie atrybuty: małe lusterko, linę, scyzoryk, zapałki i latarkę.
Rozłożyła je na ziemi, czując, jak ciekawość osiąga wyższy pułap. – Już się
boję, co mnie czeka – powiedziała cicho. Postanowiła odsapnąć chwilę i napić
pysznej kawy. Zresztą z tyłu mapy, napisane było, by się nie spieszyła. Nie
było to zadanie na czas. Oczywiście, najchętniej wykonała by go w ekspresowym
tempie. Zżerała ją ciekawość co i kto za tymi podchodami będzie stał. – No
dobra, czas na przerwę – rzekła i udała się do pobliskiego ogródka
kawiarnianego. Czekając na zamówienie rozglądała się nerwowo. Nie mogła oprzeć
się wrażeniu, że Tajemniczy Obżartuch ją obserwuje i ma przy tym niezły ubaw.
Postanowiła pomachać doń mapą. Tak też uczyniła, dodając również kciuka
skierowanego do góry. – Dałam radę – powiedziała do siebie i zatopiła usta w
filiżance.
Pijąc ulubiony napój, rozmyślała o
przygodzie, w której uczestniczyła. Nie mogła skupić się na niczym innym. Ile
osób zaangażowanych było w tę historię? Jak się skończy, czego ją nauczy? A
może powinna jak najszybciej się z niej wycofać? Może to niebezpieczna gra,
kuszenie losu? – Czas pokaże – powiedziała, zostawiając banknot, przy pustym
naczyniu. Weszła na chodnik i po kilku krokach zorientowała się, że ktoś
namalował nowe wskazówki. – A jednak tu byłeś! Wiedziałam! – rzekła. Tym razem,
zamiast strzałki zostawiono dla niej zaszyfrowaną treść. Stanęła nad nią i
szeptem przeczytała: „Na cześć myśliwych
ją nazwali, na czwartym piętrze wszyscy stali, 19-stu ich było, ale 5 się zmyło.
Ruszaj szybko, zamiast zwlekać, tam na ciebie będzie czekać”. Łucja poszła do
kiosku, gdzie kupiła zeszyt i długopis. Następnie wróciła, przepisała rymowankę
i usiadła na najbliższej ławce. – No dobra
tajemniczy Obżartuchu, czas rozpracować tę enigmę. Spojrzała w niebo. Nawet nie
zauważyła, kiedy dzień chylił się ku końcowi. Skoncentrowała się, patrząc na
swoje notatki. Nie trudno było domyślić się, że coś, co nazwali na cześć
myśliwych jest ulicą, oczywiście Myśliwską. 19 i 5 to pewnie numer domu i mieszkania.
– Zaraz, zaraz – powiedziała do siebie. – gdzie jest Myśliwska? Szybka analiza
topografii miasta, wydrukowała skojarzenie. – Przecież to całkiem blisko! Mogę
iść na pieszo – powiedziała Łucja, ruszając szybkim marszem. Na dworze było
coraz ciemniej. Miasto znów tętniło nocnym życiem. Łucja przechodziła starymi
ulicami, przyglądając się budynkom. Doszła do celu. Stała przed czteropiętrową,
szarą, obdrapaną kamienicą. Pchnęła bramę wejściową, ale ta była zamknięta. Wcisnęła
guzik domofonu, nikt nie odbierał. Poszła więc od strony podwórka. Kilku
pijaczków siedziało na murku, grając w karty. – O dzień dobry Pani! –
powiedział jeden z nich. – Może wzniesiemy razem toast? – zapytał zaczepnie.
Łucja odwróciła wzrok i pewnym ruchem szarpnęła za klamkę drzwi. – ufff –
sapnęła bezgłośnie. Otwarte, udało się. Na klatce czuć było zapach uryny i
stęchlizny. Typowe dla starych budynków. Drewniane schody skrzypiały przy
każdym kroku. Wbiegła na ostatnie, czwarte piętro. Schyliła głowę, łapiąc się
za kolana. Chciała wyciszyć dyszenie i złapać namiastkę spokoju. Stanęła przed
drzwiami i już miała zapukać, gdy ktoś niespodziewanie je otworzył. Wychyliła
niepewnie głowę i wyjąknęła: - Yyyyy, dobry wieczór, ja do, yyy…. – Tak, wiem,
proszę, powiedział miły, męski głos. Jego właściciel był wysokim, młodym
mężczyzną. Zaprowadził Łucję do ostatniego pokoju, po czym się ulotnił. W
pomieszczeniu panował półmrok. W kącie, na fotelu siedziała jakaś kobieta, trzymając
długiego papierosa. Była szczupła, dystyngowana, miała starannie uczesane włosy
i nieco staroświecką sukienkę. – Boże! – pomyślała Łucja – to chyba Marlena
Dietrich! – Haha – delikatnie zaśmiała się dama – nic bardziej mylnego – powiedziała
– nazywam się Edyta Wróbel, a właściwie Wróbelek. – Ojej – odrzekła Łucja, –
czy ja powiedziałam to na głos? – Nie Złociutka – powiedziała Pani Edyta – Ty to
pomyślałaś, a ja to tylko odczytałam. Łucja, ze zdziwioną miną, klapnęła głośno
w drugim fotelu. – Ja chyba śnię – szepnęła, łapiąc kurczowo swoją torebkę.